Na początku były Tatry… Czyli o tym, jak zacząłem podróżować

utworzone przez | wrz 14, 2018 | Karpaty, Relacje z podróży

Wychowałem się w Złotym Stoku, mieścince malowniczo wtulonej w zbocza Gór Złotych i szlajanie się po pofałdowanym terenie zawsze było wpisane w moje sposoby spędzania wolnego czasu, bo nie było innego wyjścia. Na szczęście już od małego rodzice zaszczepiali we mnie zdrowy nawyk zwiedzania górskich szlaków i piękno okolicznych wzgórków poznawałem często, najpierw, jako bobas w nosidełku, a później o własnych siłach. Przez lata chodziłem po górach przy różnych okazjach, wyjazd rodzinny, lokalna wycieczka, wycieczka szkolna, ale nie czułem, że rozwijam się turystycznie . A wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i z czasem zacząłem marzyć o najwyższym szczycie w kraju – Rysach.

Rys. 1. Na mini-wyprawie koło domu w Górach Złotych. Kamieniołom w Złotym Stoku.

Po kilku latach najwyższa góra polskich Tatr zaczęła być obsesją bardzo dziwnego rodzaju. Pragnąłem Ją posiąść, ale jak to przy początkach bywa, cykałem się i sprawa przez lata działa się tylko w mojej wyobraźni. Gdy osiągnąłem pełnię młodości byłem świadom, że mam możliwości fizyczne, aby zaliczyć z Nią wszystkie bazy, aż do szczytowania, ale nie wystarczyło mi pewności siebie, żeby zrobić pierwszy krok. Zabierałem się do tej Góry gorzej niż pies do jeża. Co wakacje wymyślałem wymówki typu „nie mogę jechać, bo muszę pomagać w domu, bo praca wakacyjna, bo dziewczyna, bo pierdu pierdu”. Prawda jest taka, że podświadomie bałem się nieznanego. Oczywiście brałem wcześniej udział w różnych eskapadach górskich przy okazji wyjazdów rodzinnych, czy wycieczek szkolnych (nawet była jedna w Tatry!), ale nie miałem ani krzty wkładu w te wyprawy. Wsiadałem do transportu, który ktoś zorganizował, spałem w miejscu, które ktoś zarezerwował, jadłem tam gdzie ktoś zdecydował i szedłem szlakiem, który ktoś wybrał. Nie rozwijało mnie to. Nie było w tym żadnego mojego osiągnięcia poza przebieraniem nogami. Nie zrozumcie mnie źle, nie deprecjonuję wspólnych wyjazdów, są super i dalej na takie jeżdżę, ale wtedy zależało mi na poczuciu niezależności i osiąganiu sukcesów własnymi siłami. Wracając do tematu. W wieku 23 lat pod koniec studenckich wakacji olśnienie przyszło z mocą młota w kuźni Hefajstosa, a moja głowa leżała na kowadle.

Rys. 2. Tak, ten placek po prawej to ja, w drodze przez Halę Gąsienicową do kolejki na Kasprowy Wierch. Fot. Paulina Hanas.

Z końcem lata przepełnionego górskimi marzeniami zrozumiałem, że jak nie zacznę ich realizować, to całe życie będę szukać wymówek. I to nie tylko w kwestii gór. W kwestii jakichkolwiek aktywności wymagających wysiłku, szukaniu dobrej pracy, podnoszeniu kwalifikacji itd. Złapałem się na tym, że niby coś tam robię, ale to nie są moje marzenia. Że moje życie to wygodna wegetacja, a jak chcę coś osiągnąć to muszę się wysilić. Nikt poza mną, nie spełni moich marzeń. Nie ma mechanizmu, że sobie leżysz, a tu „cyk” – marzenie spełnione. Chyba, że marzysz o leżeniu sobie. Porwany lawiną emocji i pewności siebie złapałem za telefon i wykręciłem numer do Schroniska PTTK na Morskim Oku z zarezerwowaniem kilku noclegów na najbliższy wolny termin, który wypadł w drugiej połowie września. Niesiony falą entuzjazmu kupiłem bilety na Polskiego Busa i zostało patrzeć jak zbliża się w kalendarzu dzień wyjazdu. Czas oczekiwania wypełniłem czytaniem w internecie poradników o podróżowaniu, co zabierać, czego nie zabierać i wyszło, że koniecznie muszę mieć ze sobą cebulę i sznurówki.

No dobra, koniec psychologicznych pierdół, czas na wyjazd. Kurs Polskim Busem Wrocław – Zakopane był nocny, także dojechałem do Zakopanego około 4:00 nad ranem. Kto kiedyś korzystał z tego środka lokomocji, wie, że była to noc nieprzespana. Po opuszczeniu wehikułu zorientowałem się, że zapomniałem zabrać szczoteczki do zębów. Zostało mi koczować pod sklepem, czekając na otwarcie, jak zombie na zewnątrz palisady, za którą są ludzie. Po otwarciu zaopatrzyłem się w szczoteczkę (były same twarde jak szczotka druciana) i 5 l baniak wody, co by nie musieć kupować wody w schronisku z marżą 300%. Nagabywany przez taksówkarzy doczekałem pierwszego busa na Palenicę Białczańską. Jazda na stojąco ściśnięty jak sardynka z plecakiem w rękach była pełna przygód, dzięki zacieklej walce pomiędzy moimi stopami, a baniakiem wody toczącym się na zakrętach po całej podłodze. Od tej pory zawsze staram się jakoś przyblokować bagaż tego typu. Po desancie na Palenicy przytroczyłem baniak do plecaka i po uiszczeniu opłaty za wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego zacząłem się wspinać asfaltową autostradą na Morskie Oko. Pomimo wczesnej pory turystów było dużo i nasłuchałem się narzekania, że jedyna asfaltowa droga w lesie jest za rzadko oznakowana czerwonym szlakiem. Po około godzinie marszu w rytm kiwającego się baniaka zrobiło się mokro. Tam gdzie facetowi nie powinno robić się mokro, czyli w gaciach. Okazało się, że od ciągłego zginania się i prostowania plastikowa ścianka baniaka pękła i woda zaczęła zalewać moje tyły. Musiałem ożłopać się pod korek i jeszcze trochę, wylać resztę i nieść dalej pustą butlę. Zaszedłem do schroniska na Morskim Oku około 8:00, opłaciłem pobyt na najbliższe 4 dni ciesząc się z 10% zniżki dla krwiodawców, zrzuciłem graty na swoją pryczę w starym schronisku i pocisnąłem z małym plecakiem na Rysy. Pomimo zmęczenia po nieprzespanej nocy i 10 km podejściu z wielkim plecakiem chciałem ruszyć jak najszybciej, żeby w razie niepowodzenia mieć czas na powtórzenie ataku.

Rys. 3. Pierwsze zdjęcie jakie zrobiłem po dojściu do schroniska. Morskie Oko z Mięguszowieckimi Szczytami.

Patrząc z Czarnego Stawu pod Rysami do góry, na cel wędrówki i małe mróweczki wspinające się na szlaku po stromym zboczu wysoko nad moją głową, poczułem się malutki. Takie tyci ziarenko w porównaniu z wielkością Góry. Ale jak sobie pomyślałem, że takie małe ziarenko może tę Górę zdobyć, to od razu fala entuzjazmu podnosiła morale do niebotycznej wartości. Pogoda była kapryśna, co chwilę przychodziły przelotne gwałtowne opady ustępujące mgle, żeby za chwilkę wyszło ostre słońce. I tak w koło Macieju. Stromizna podejścia mnie zaskoczyła, tak jednostajnym w swym nachyleniu szlakiem jeszcze nie szedłem i choć miałem wrażenie, że za chwilę serce wyskoczy mi z piersi przy stałym pulsie ~160, czułem się dobrze. Miałem wrażenie, że robię coś wielkiego, że zmieniam swoje życie.

Rys. 4. Z tej otchłani przyszedłem, widoczne nachylenie i ludzie na szlaku, tuż przed Bulą pod Rysami.

Po zygzakowatym trekkingu na Bulę pod Rysami i krótkim odpoczynku z kabanosem w ustach, zaczęły się łańcuchy. Od dziecka lubiłem ryzyko tego typu i kochałem szaleć w parkach linowych, skakać po drzewach i wdrapywać się w dziwne miejsca, więc technicznie etap ten sprawił mi dużo frajdy. Tym bardziej, że w młodości na szczęście nauczyłem się, że strach jest źródłem adrenaliny i może być potężnym silnikiem do parcia naprzód (np. lęk wysokości, który posiadam jak każdy człowiek z instynktem samozachowawczym). Problemem były kolejki na łańcuchach, którymi turyści, ze mną włącznie, chcieli jednocześnie wchodzić i schodzić. Jak chcesz iść na Rysy komfortowo, wyjdź o wschodzie słońca. O 8:00 będzie już tłoczno.

Rys. 5. N łańcuchach życzliwych ludzi do zrobienia zdjęcia nie brakuje. Ogólnie ludzi nie brakuje bo są kolejki. Przydają się rękawiczki ochronne.

Ale jakoś posuwając się do przodu udało się zajść na wyciągnięcie ręki od szczytu (którego nie widziałem z powodu chmur otulających go szczelnie) i wtedy zaczęła się nawałnica. Gwałtowne podmuchy wiatru przyniosły deszcz siekający poziomo i wciskający się w każdą nieszczelność ubioru. Skały i łańcuchy stały się śliskie, a widoczność spadła do zera. Zaślepiony bliskością szczytu parłem naprzód, przez gzyms nad przepaścią wisząc na mokrym łańcuchu. I choć było to głupie, to przerażony dotarłem do szczytu, skulony zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie i zacząłem pół-paniczną ucieczkę na dół. Bardzo nie chciałem tam być. Na szczęście ludzie na trasie widzieli, że mi się spieszy i w miejscach gdzie było to możliwe przepuszczali mnie. Udało się zachować wystarczającą ilość rozsądku, że nie pchałem się na chama i nikogo nie zrzuciłem w przepaść.

Rys. 6. Podczas nawałnicy na szczycie.

Po 15 minutach ja byłem już znacznie niżej, a pogoda zmieniła się o 180 stopni, pokazując szczyt w całej okazałości i susząc ostrym słońcem moje przemoczone ubranie. Zazdrościłem wtedy widoku ludziom, którzy przeczekali nawałnicę na szczycie, ale cieszyłem się, że już tam nie jestem.

Rys. 7. 20 minut po nawałnicy znów się wypogodziło. W dolnej części Bula pod Rysami i Czarny Staw, Morskie Oko we mgle.

Zszedłem do schroniska przemoczony i przemęczony, ale szczęśliwy. Spełniłem swoje marzenie. Co więcej, okazało się, że najtrudniejsze w wejściu na Rysy było dla mnie złapanie za telefon i wykręcenie numeru do schroniska. Jak zdałem sobie z tego sprawę, to mózg eksplodował tysiącami możliwości i kierunków następnych podróży.

Rys 8. Przy Czarnym Stawie pod Rysami, już rzut beretem przyjemnym szlakiem od schroniska na Morskim Oku.

Uświadomiłem sobie, że Podróżnik, to ktoś, kto nie boi się poznawać świata. Nie trzeba mieć ani sprzętu, ani wyjątkowych umiejętności (co będę tu udowadniał). Trzeba mieć pewność siebie, rozsądek i wygodne buty. Oczywiście nie trzeba być podróżnikiem, żeby wejść na Rysy, to tylko przykład. Sam szlak na Rysy polecam pod warunkiem, że wyjdzie się wcześnie, choć są w Tatrach ścieżki dużo ciekawsze (i puste!), które pokażę w następnym wpisie o pozostałym czasie spędzonym w tych górach. Nie bójcie się marzyć i po te marzenia sięgać! Nikt Was w tym nie wyręczy. A sznurówki naprawdę przydają się w górach!