Najlepszy szlak w Tatrach?

utworzone przez | wrz 26, 2018 | Karpaty, Relacje z podróży

Nostalgiczne Wrota Chałubińskiego

Lepsza jest stara sprawdzona klasyka, czy mało znane ścieżki z pogranicza? Kontynuując historię wyprawy z poprzedniego wpisu lądujemy na pryczy w starym schronisku na Morskim Oku. Zmęczony i szczęśliwy po zaliczeniu Rysów leżałem we wspólnej sali z kilkunastoma łóżkami i przeglądając mapę oceniałem, jakie szlaki jeszcze mogę odhaczyć podczas pozostałych trzech dni pobytu. Palec szperał po papierze, a powała nad głową skrzypiała niemiłosiernie pod stopami turystów na piętrze. Dobrze, że wziąłem stopery do uszu. Wybrałem szlaki do zwiedzenia, czyli wszystkie w okolicy Morskiego Oka i zająłem się pozyskaniem wody. Po drodze z Palenicy Białczańskiej straciłem swój żelazny zapas życiodajnego płynu i żeby nie pójść z torbami na butelkowanej wodzie ze schroniska, gotowałem wodę w czajniku dostępnym w kuchni turystycznej i studziłem w metalowym kubku, który miałem ze sobą. Darmowe źródło zostało odnalezione! Po studiach mikrobiologicznych unikam picia nieprzegotowanej wody. Sznurówki, które miałem ze sobą za namową poradników podróżniczych, okazały się bardzo praktycznym sznurem do suszenia przemoczonego ubrania. Uszczupliłem nieco racje żywnościowe składające się z bochenka chleba i dwóch puszek smalcu ze skwarkami i poszedłem pozachwycać się pięknem Morskiego Oka. Byłem tam pierwszy raz i wszystkim jarałem się jak szczeniaczek na dziewiczym spacerze w parku. Tatry są piękne. W nocy bawiliśmy się w „podłoga to lawa”, gdyż była ona szczelnie pozastawiana posłaniami podróżników śpiących „na glebie”. Następnego dnia przyszedł czas zaaplikować kolejną dawkę gór.

Rys. 1. Moja prycza w Starym Schronisku na Morskim Oku. Ręcznik suszony na sznurówce działa dodatkowo jak zasłonka zapewniająca odrobinę prywatności.
Pomimo pobudki o 6:00 rano wyspałem się jak bąk. To jeden z niewielu benefitów bycia nieśmiałym w schronisku pełnym podróżników – nie gadasz z ludźmi i idziesz spać jak robi się ciemno, czyli tuż po dobranocce. Dzień był deszczowy. Ciężkie ołowiane chmury wisiały nisko, miejscami na wysokości gruntu i siąpił z nich jednostajny zimny deszcz. Nie po to wziąłem kurtkę przeciwdeszczową, żeby było to przeszkodą, ale zrewidowałem plany i wziąłem na celownik krótszą trasę, do Wrót Chałbińskiego. Otulony mgłą ruszyłem żółtym szlakiem w stronę Szpiglasowej Przełęczy podziwiając misterne ułożenie szarych głazów na chodniku tworzącym trasę. Nie za bardzo było coś innego do podziwiania, ponieważ widoczność wynosiła kilka metrów. Wtedy dobitnie odczułem jak dobrze gęsta mgła tłumi dźwięki i miałem wrażenie, że jestem w tych górach sam. Ba, że w ogóle żadnych gór nie ma. Nie było nic poza fragmentem podłoża pod stopami. Bardzo intymne doświadczenie, pamiętam to uczucie osamotnienia do dziś. Inhalując się z przyjemnością czystym, wilgotnym powietrzem dotarłem do odbicia na czerwony szlak w Dolinę za Mnichem. I dopiero tutaj zrobiło się naprawdę przytulnie. Chodnik z kamieni zmienił się chodniczek poprzecinany dzikimi okresowymi strumieniami z okazji deszczu. Na szczęście w schronisku była suszarka do butów i mogłem się nimi nie przejmować.
Rys. 2. Ścieżka do Wrót Chałubińskiego przez Dolinę za Mnichem. Strumyczki pojawiają się natychmiast po deszczach i równie szybko znikają.
Kilka Zdrowasiek później płaska ścieżka dnem doliny zaczęła się wspinać stromym zygzakiem w stronę słowackiej granicy, a ja razem z nią. Po chwili sapania i modłów, żeby się nie ześlizgnąć z mokrego zbocza, stanąłem u Wrót Chałubińskiego (2022 m n.p.m.). Widoków za bardzo nie było, to nie było co się rozsiadać, tym bardziej że ktoś te wrota zostawił otwarte i był straszny przeciąg. Wróciłem niespiesznie do schroniska, ciesząc się górami. W końcu nie miałem po południu żadnych obowiązków. Kładąc się na pryczę wczesnym popołudniem cieszyłem się, że wziąłem ze sobą książkę.
Rys. 3. Wrota Chałubińskiego widziane z żółtego szlaku na Szpiglasową Przełęcz. Ścieżka widoczna w środkowej części zdjęcia idąca żlebem ostro do góry.

Najpiękniejsza dolina w Tatrach

Dnia następnego niebo się przetarło i pomiędzy wysoko płynącymi chmurami prześwitywał błękit nieba. Na tak piękny dzień wybrałem trasę dłuższą, do Doliny Pięciu Stawów Polskich i dalej czarnym na Kozi Wierch. Zaczęło się bardzo przyjemnie, od podejścia z Morskiego Oka niebieskim okrążającym Opalony Wierch, wspinającym się na skos po jego zboczu. Trafiło się również urozmaicenie w postaci dawno zarwanego fragmentu szlaku i konieczna była drobna wspinaczka po skale.

Rys. 4. Zarwany fragment niebieskiego szlaku Morskie Oko – Dolina Pięciu Stawów Polskich. Przyjemne urozmaicenie na trasie.
Po zajrzeniu za Równinę pod Kępą pierwszy raz w życiu zobaczyłem słynną „Piątkę” i mnie przytkało. Widok doliny ze słynnymi stawami pod pochmurnym niebem przetykanym słonecznymi promieniami był niezwykle czarujący. Tym bardziej, że na północnym-zachodzie w Dolinie Roztoki skąpanej w mgle tworzącej się z porannego parującego lasu zobaczyłem Widmo Brockenu! Nie wiedziałem wtedy, co to jest, ale czułem, że to coś wyjątkowego. Później okazało się, iż to oznacza, moją niechybną śmierć w górach, chyba, że zobaczę jeszcze dwa kolejne widma odczyniające klątwę. Po kilku latach mam na koncie ciągle to jedno jedyne i zaczynam się cykać.
Rys. 5. Widmo Brockenu widoczne z niebieskiego szlaku na Równinie pod Kępą, w tle Dolina Roztoki.
Rys. 6. Dolina Pięciu Stawów Polskich widoczna z niebieskiego szlaku z Morskiego Oka. Po prawej wznosi się Kozi Wierch, pod nim widoczny fragment Siklawy.
Ale wróćmy do niebieskiego szlaku. Zejście do doliny prowadziło bardzo niewygodnymi schodkami za długimi na jeden krok i za krótkimi na dwa, ale minęło szybko. Zdziwiły mnie kaczki pływające w stawach, pomimo przyjścia porannych przymrozków. Twarde skubańce, muszą być dobrze dokarmiane przez turystów, że tak długo nie przenoszą się do cieplejszych miejsc. Minąłem schronisko nie wchodząc do środka i kontynuowałem wędrówkę niebieskim do odbicia na czarny wspinający się na Kozi Wierch. Nie byłem gotowy zaliczyć Orlej Perci, więc chciałem zobaczyć jak tam jest wchodząc choć na jeden ze szczytów na trasie. Podejście było strome, skaliste, szlak często kluczył między głazami i trzeba było przewidywać jego przebieg, żeby nie wpakować się w kłopotliwą sytuację. Raz tak zawróciłem parę turystów, którzy błędnie przeczytali szlak i brnęli przez zwałowisko skał w coraz bardziej stromy teren. Wraz z pokonywanym przewyższeniem robiło się trudniej, ale i piękniej. Wzdychałem za każdym razem, gdy okienko w chmurach odsłaniało coraz bardziej majestatyczne widoki za moimi plecami.
Rys. 7. Widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich ze zboczy Koziego Wierchu. Na środku obłok przepływa przez Szpiglasową Przełęcz.

Tuż pod szczytem utwierdziłem się w przekonaniu, że dobrze robię unikając picia wody powierzchniowej. Po skale ciekł strumyczek, wąski, ale jednostajny. Prawdopodobnie powstały ze szronu roztapiającego się na szczycie. Można by pomyśleć, że idealna woda do ugaszenia pragnienia, gołe skały, nie ma co zanieczyścić strużki. Wspiąłem się pięć metrów wyżej i zobaczyłem, że w załomie skalnym ktoś się obficie i ordynarnie dokonał defekacji. Nie piję wody powierzchniowej i pił nie będę (inna sprawa ze źródełkami, gdzie woda z głębszych partii geologicznych wypływa na powierzchnię, takie źródełka lubię i często z nich korzystam). Widok ze szczytu Koziego Wierchu (2291 m n.p.m.) był bardzo dziwny. Na północ, w stronę Doliny Gąsienicowej roztaczała się piękna słoneczna i skalista panorama, za to od południa, od Piątki napierała na mnie nieprzenikniona mleczna ściana. Zaskoczyło mnie, że pomimo względnie przyjemnej temperatury okoliczne roślinki były zamarznięte. Udało się spiknąć z równie strudzonym wędrowcem, który cyknął mi foteczkę ze szczytu i po górskim pozdrowieniu zwinąłem się na dół.

Rys. 8. Szczyt Koziego Wierchu, w tle Kościelec i Czarny Staw Gąsienicowy. W prawym dolnym rogu zamarznięta trawa.
Kozic na Kozim Wierchu się niestety nie udało zaobserwować. W dolinie przeskoczyłem na żółty szlak w stronę Szpiglasowej Przełęczy, który po chwili sprawił mi bardzo pozytywną niespodziankę. Nie byłem świadom, że tuż przed przełęczą jest całkiem spory kawałek z łańcuchem i gołą prawie pionową skałą nad głębokim jarem. Zacząłem się wspinać na miękkich nogach i szybko okazało się, że wygodniej chwytać się skał, niż łańcucha. Mimo wszystko dobrze, że on jest, chociażby dla osób używających zabezpieczenia.
Rys. 9. Łańcuchy na Szpiglasowej Przełęczy. 12 letnia dziewczynka w zielonych szortach radząca sobie dobrze dodała mi otuchy.
Po emocjonującej wspinaczce usiadłem na przełęczy odpoczywając i chłonąc widok, który niby znałem, ale tak naprawdę był mi obcy. Patrzyłem w stronę Doliny za Mnichem, w której byłem dzień wcześniej i nie poznałem tego miejsca, jak nie było szczelnie zasłonięte mgłą. Dla mnie był to plus, bo schodząc do Morskiego Oka poznawałem na nowo odwiedzone już miejsca i wciąż było ekscytująco. Jakie to zejście z widokiem na oba stawy pod Rysami jest piękne! Wróciłem zmęczony, przewyższeniami, ale jakże szczęśliwy. Odkrywałem piękno Tatr i okazało się, że jest bardzo w moim guście.
Rys. 10. Na żółtym szlaku ze Szpiglasowej Przełęczy na Morskie Oko. W tle Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko. Po prawej Dolina za Mnichem.

Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem – Ukryta Perełka

Rewidując trasy do wyboru ostatniego dnia pobytu wyszło mi, że nie mam wyboru, ponieważ został mi tylko zielony szlak na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Na początku zlekceważyłem tą ścieżkę. Może ze względu na kolor (który nie ma tutaj nic do rzeczy), może dlatego, że ten szlak to ślepa kiszka. Nie mając innego wyjścia wziąłem plecak i ruszyłem na Czarny Staw pod Rysami. Tam zaczynają się schody do nieba oznaczone zielonym paskiem.

Rys. 11. Krzyż przy Czarnym Stawie pod Rysami ustawiony w 1836 r., na prawo od niego zaczyna się zielony szlak na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem.
Po niezwykle malowniczym trekkingu z widokiem na Morskie Oko przychodzi czas na pierwszą małą trudność na rozgrzewkę, krótki odcinek wspinaczkowy po łagodnie ułożonych skałach. Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że jest to stok północny i skały były całe oblodzone. Trzymając się, czym tylko mogłem głazów jakby zalaminowanych szkłem jakoś przebrnąłem i przywitałem z uśmiechem dalszą trekkingową część szlaku. Jazda bez trzymanki zaczyna się pod Kazalnicą, bo przychodzi czas na prawdziwie wspinaczkowy odcinek. Długie podejście kominem o dość ostrym nachyleniu, z kilkusetmetrową przepaścią metr dalej. Daje do myślenia i generuje niesamowite ilości adrenaliny. Wspinałem się nie widząc kiedy to się skończy i będzie znów bezpiecznie, więc w głowie dzieliłem sobie drogę na małe odcineczki, które pokonywałem systematycznie. Chwytając się za skały bardzo cieszyłem się, że wziąłem ze sobą skórzane rękawiczki. Momentami serce podchodziło mi do gardła, gdy zaczynałem zsuwać się po skałach pokrytych cieniutką warstwą lodu i musiałem w dziwaczny sposób balansować ciałem. W końcu nabuzowany adrenaliną osiągnąłem małą bulę pod przełęczą – Kazalnicę.
Rys. 12. Widoczki z Kazalnicy są dosłownie powalające. Siedząc na krawędzi kilkusetmetrowego urwiska można podziwiać Morskie Oko poniżej z Rysami po prawej ręce.
Czułem, że porwałem się z motyką na słońce. Przed wyjściem przeczytałem, że giną na tym szlaku średnio dwie osoby rocznie i teraz dziwiłem się, że tylko tyle. Nie wiedzieć czemu, nie zauważyłem dalszej części trasy i chrupiąc sezamki siedziałem na Kazalnicy podziwiając piękne widoki od Rysów po Podkarpacie myśląc, że to już. Wtem zjawił się zawodowy Górołaz, przysiadł się do sezamków i zapytał, czy idę dalej wskazując palcem wąską ścieżkę po grani w stronę pionowej ściany Mięguszowieckich Szczytów. Nie wierzyłem, że tamtędy prowadzi szlak. W odpowiedzi na moje powątpiewania usłyszałem „A dlaczego miałbyś nie dać rady?” I odszedł zostawiając mnie patrzącego na jego plecy brnące nad przepaścią pewnie do przodu. Dodało mi to pewności siebie na zasadzie „Jak on może, to dlaczego nie ja?”, wstałem i ruszyłem ścieżką w stronę skalnej ściany. Idąc dróżką wąską na jednego człowieka nad 300 metrową przepaścią, bez żadnych łańcuchów, czy innego zabezpieczenia dopiero uderzyło we mnie dzikie piękno tego szlaku. Patrząc z mojej ścieżki na wschód, na Rysy, widziałem szczyt tak gęsto zaludniony jak by miał fryzurę na jeża i dredy w postaci kolejek na łańcuchach jednocześnie. A na tym szlaku, moim zdaniem bardziej malowniczymi dającym większą adrenalinkę, można było policzyć turystów na palcach jednej ręki.
Rys. 13. Ścieżka na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, po lewej stronie 300 m przepaści. Widoczne wybrzuszenie Kazalnicy i Czarny Staw pod Rysami poniżej.
Zauroczony szlakiem i upojony adrenaliną dotarłem do charakterystycznego „zęba” tuż przed przełęczą, gdzie szlak zawija w lewo okrążając skałę. Idąc na skraju pionowej przepaści i niejako odklejając się od zbocza na zakręcie mózg mi eksplodował z ekscytacji i ostatnie paręnaście metrów do przełęczy pokonałem jak pijany. Dołączyłem do mojego nowego druha i gadając o górach odsapnęliśmy trochę. Zaraz po przyjściu trzeba było ubrać się w kurtki, bo 1000 metrów wyżej niż punkt startu jest 10 stopni chłodniej (jeśli nie ma mgły, z mgłą 6 stopni różnicy na 1000 metrów) i jak się staje w miejscu to jest zimnica. Dowiedziałem się, że Wielki Hińczowy Staw widoczny po słowackiej stronie to najwyżej położone zarybione jezioro w Tatrach. Wyżej jest już za zimno. Posiedzieliśmy chwilę patrząc jak ktoś schodzi z przełęczy na słowacką stronę nielegalną, acz wyraźną ścieżką, której nie ma na mapie szlaków i zwinęliśmy się na zad.
Rys. 14. Widok z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem na słowacką stronę z Wielkim Hińczowym Stawem.
Zejście we dwójkę było zdecydowanie przyjemniejsze i mniej stresujące. Są dwie metody schodzenia po stromych skałach: przodem do ściany, albo tyłem do ściany. Przodem do ściany ma się większą szansę na ponowne złapanie się po zsunięciu i jest teoretycznie bezpieczniej. Tyłem do ściany ma się natomiast lepszy widok na chwyty i ogół ścieżki, co przeważyło na korzyść tej metody w moim przypadku. Schodziłem jak pająk o pięciu odnóżach używając naprzemiennie rąk, nóg i pośladków. Udało się pokonać odcinek wspinaczkowy bez strat i dokulać bezpiecznie do schroniska na zasłużoną legendarną szarlotkę na Morskim Oku. Nowo poznany kolega pożegnał się grzecznie i uciekł dalej, do żony czekającej już na Palenicy Białczańskiej. Ja wróciłem do książki czekającej grzecznie na pryczy schroniska. Już wiedziałem jaki jest mój ulubiony szlak w Tatrach.
Rys. 15. Mięguszowieckie Szczyty i Chłopek wdziane z Kazalnicy. Szlak widoczny w górnej części idący w poprzek ściany.
Relacja video z przejścia szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem:

Tatry, Tatry i po Tatrach…

Dnia ostatniego nie forsując się z wielkim plecakiem po wymeldowaniu się zszedłem asfaltem na Palenicę. Po drodze para niosąca yorka na rękach dostała mandat za wprowadzenie psa do Tatrzańskiego Parku Narodowego (nie polecam tego robić), a przy wyjściu rodzinka 2+1 dostała mandat za to, że synek wynosił kij z Parku Narodowego (też nie polecam tego robić). Pojechałem do Zakopanego pochodzić po legendarnych Krupówkach, które znudziły mnie po 10 minutach. Wszędzie ta sama chińszczyzna i masówka niby lokalnych towarów. Czas na Polskiego Busa przeczekałem w jakimś marynarskim pubie z szantami opróżniając kolejne dzbanki herbaty i wróciłem do domu wiedząc już, jakie góry są najfajniejsze na świecie. Po kilku latach i dziesiątkach odwiedzonych pasm nie zmieniłem zdania, ani co do gór, ani co do ulubionego szlaku. Choć uwaga: Podobno niedawno zamontowali na nim łańcuchy i może być troszkę większy ruch.

Rys. 16. Niżnie Rysy, które pokazały mi się w okienku na do widzenia przy schodzeniu na Palenicę Białczańską.